środa, 30 grudnia 2015

Mój Świat - 10


Trevor Ephacsen (42)-> Trener Koszykówki

Zaraz padnę na twarz, i nie podniosę się z ziemi o własnych siłach. W ramach małej zemsty. Nauczyciel, a raczej trener koszykówki, chcąc mi odpłacić za moje zachowanie, właśnie się na mnie wyżywa. Od godziny, i dwudziestu minut biegam na stadionie bez najmniejszej przerwy. Wszystko utrudniał deszcz, który sobie padał, robiąc mi na złość. Pewnie wiedział jak go nie lubię. I to nie jakaś mżawka, krople tak duże, że przy każdym uderzeniu o moje ciało czułem jakby wbijali mi igły. Płuca paliły mnie żywym ogniem, i najmniejszy oddech sprawiał mi ból, to nie miałem zamiaru poddać się. Nie z moim upartym charakterem!
- Ruszaj się, Seichi!- krzyknął trener z drugiego końca boiska.
Jasne, chowaj się przed deszczem, cieniasie złamany!
- Pierdolony fiut – syknąłem pod nosem. Nawet gdybym krzyknął to i tak nie usłyszałby, bo moje gardło również odmawiało współpracy. Zacisnąłem zęby, i chcąc zagrać mu bardziej na nosie przyśpieszyłem swój bieg. Otarłem czoło, mokrą już frotką, która zdobiła mój nadgarstek. I to nie tylko od potu, ale i deszczu.
- Już nie taki hardy?- zakpił, gdy koło niego przebiegłem.
Posłałem mu moje mrożące spojrzenie, i minąłem go jak nie wartego mojej uwagi robaka, którego miałem ochotę zdeptać! Albo lepiej… Zabić w męczarniach!
- Zamknij mordę, chuju - odpyskowałem w myślach, oddychając jak stara lokomotywa. Ze zmęczenia, i bólu całego mojego ciała miałem ochotę płakać. Co rzecz jasna robiłem. Łzy mieszały się z kroplami deszczu, spływające z głowy jak i również te, które kapały na twarz.
Co mi do tego mojego tępego łba strzeliło, by zapisać się na koszykówkę? A, tak! Kocham ją, tak jak sportowe samochody, drogie ubrania, i dawanie dupy! Tylko czy jest wart tej męczarni?
Jest!
Dla niej poświęciłbym całe moje życie!
- Koniec na dziś!- dmuchnął w gwizdek, kończąc moje katusze – Do szatni!- rozkazał wszystkim.
Nie był jedynym, który schował się przed deszczem pod budką. Siedziała tam cała drużyna koszykarska.
Opadłem na plecy, opierając nogi o murek. Łapałem szybkie krótkie oddechy. Nie przejmowałem się błotem, w którym teraz leżałem! O, nie! Ja walczyłem z własnym cierpieniem.
- Masz – Jacobsen podał mi butelkę wody niegazowanej. Tylko taką piliśmy, by nie dostać kolki od gazowanych napojów – Następnym razem ugryź się w język – usiadł koło mnie, i jak gdyby nic zaczął masować mi łydki.
Nie, nie mylicie się. Ten sam Jacobsen, którego lałem i nienawidziłem jak psa, dziś jest moim kolegą. Nie pytajcie mnie jak do tego doszło, bo sam nie bardzo to ogarniam. Ale już od początku czułem do jego osoby opiekuńczość. A, jak zobaczyłem go płaczącego po treningu cała złość zniknęła jak kamfora. Zobaczyłem jego prawdziwy charakter. Wystraszonego chłopca, który broniąc się atakuje, i chowa za przyjaciółmi. Nie zakolegowaliśmy się od razu. Zacząłem go lekceważyć, mimo, że nie odpłaciłem mu za każdą krzywdę, którą wyrządził rudemu. Zdziwiłem się, gdy wyśmiewałem jego przyjaciół, on stał jak ostatnia ciota, patrząc na mnie wystraszonym wzrokiem, wiedząc, do czego jestem zdolny. Podczas odbywania kary, odzywaliśmy się do siebie, jednak nie jakoś wylewnie. Ja zadałem mu pytanie, a on odpowiadał tak lub nie. Ja natomiast coś burknąłem lub mruknąłem. I tak zbliżaliśmy się do siebie. Małymi kroczkami, rzecz jasna. Po dwóch miesiącach nie byliśmy przyjaciółmi. O, nie! Raczej kolegami z małymi dodatkami.

****
Wiedziałem, że Jakobsen jest gejem, i wykorzystałem to raz po treningu. W łazience zostałem tylko ja i Jacobsen, który właśnie wychodził spod prysznica. Specjalnie nie śpieszyłem się z ubraniem. Oparłem się ramieniem o wykafelkowaną ścianę, i przyglądałem się jego usportowionemu ciału. Byłem z tych co lubią brać, a jeszcze bardziej dawać.
Ten jak tylko mnie zobaczył, to zakrył się ręcznikiem, przybierając zajebistego buraka na twarzy, który sięgał, aż klatki piersiowej.
- Co taki wstydliwy?- powiedziałem erotycznym głosem, przyprawiając go o gęsią skórkę. Podszedłem do niego, i powoli położyłem rękę na czerwonym puchowym materiale. Krople wody, które skapywały mu z włosów, spływały od barku po klatce piersiowej, która unosiła się mocno i szybko, poprzez mały meszek pod pępkiem, a kończyły na ręczniku. Podążyłem za nimi wzrokiem, czując jak mój penis budzi się do życia. Zapragnąłem go. I, to tak bardzo, że nie potrafiłem się powstrzymać przed odciągnięciem ręcznika. Jacobsen pisnął, gdy pchnąłem go na ścianę, kładąc dłoń na klatce, by mi nie uciekł.
- Co robisz?- zapytał wystraszony.
- Spodoba ci się – drugą dłoń położyłem na karku, wplatając palce we włosy. Pochyliłem się do jego szyli i przejechałem po niej nosem. Pachniał… Kurwa pachniał lepiej niż Liam. Męski żel pod prysznic tylko wzmacniał jego naturalna woń. I to tak mocno, że nie powstrzymałem się od liźnięcia skóry. Jacobsen nie dość, że wciągnął mocno powietrze to jęknął wypuszczając je – Smakujesz wybornie – odsunąłem się by spojrzeć mu w oczy. Tak szeroko otwarte wystraszone i pełne podniecenia pewnie tak jak moje. Oblizałem wargi, po czym wpiłem się w jego. Nie pragnąłem niczego bardziej jak posmakować go, kurwa, całego! Gdy jego szok minął, włączył się swoim językiem do zabawy. Nie walczył o dominację, bo wiedział, jaką role będzie pełnił. Mając pewność, że mnie nie odepchnie, złapałem w dłoń jego pośladek. Twardy i jędrny. Otarł się swoim penisem o mój. Oboje sapnęliśmy sobie w usta na to uczucie. Jacobsen objął moją szyję, przyciągając bliżej, i bardziej pogłębiając pocałunek. O, tak. Już nie mogę się doczekać, aż zagłębię się w dziewiczą dupę. Odsunąłem się od niego, odwracając go twarzą do ściany – Stój tak – rozkazałem. Szybko podszedłem do torby, w której miałem portfel, a w nim prezerwatywy. Nie zapomniałem również o żelu. Ten też stanowił jego zawartość. Wiecie. Przezorny zawsze ubezpieczony. A raczej zabezpieczony. Wracając otworzyłem saszetkę z poślizgiem, i wycisnąłem na palec. Palec, który naparł na ciasną, pomarszczoną dziurkę.
- Co robisz?!- pisnął spanikowany, poruszając biodrami, przez co mój palec zanurzył się jeszcze głębiej.
- Uspokój się!- złapałem go w pasie, nadal go rozciągając – Jak będziesz się wyrywał to...- nie skończyłem, bo ten niemal krzyknął, gdy pomasowałem jego prostatę.
- O kurrwa!- zawył, opierając czoło o kafelki.
Wiedziałem już. Jest mój!
Do pierwszego doszedł drugi, i choć miałem ochotę wejść w niego już, zaraz. To nie mogłem go wystraszyć, i zrazić do męskiego seksu, który był cudowny. Rozciągałem go powoli, od czasu do czasu całując go w kark, miedzy łopatkami, łapiąc w dłoń, mimo wszystko twardego jego penisa. Choć pierwszy raz był bolesny to równie pełen rozkoszy. Rozkoszy, która zwala niemal z nóg, gdy się ją odkryło.
- Więcej – zaskomlał, wypinając dupę.
- Poproś…- klepnąłem go w pośladek, zostawiając czerwony ślad. Nasunąłem na kutasa gumkę. Resztę żelu wsmarowałem miedzy twarde półkule. Odchyliłem pośladek drażniąc samą główką odbyt chłopaka – Poproś – powtórzyłem, nie słysząc zażądanych słów.
- Proszę – sapnął tak samo jak ja, gdy w niego wszedłem jednym pchnięciem.
- Zaraz przejdzie – powiedziałem łagodnie, czekając aż przyzwyczai się do penisa rozpierającego jego wejście. Delikatnie i czule zacząłem dłońmi sunąć po wilgotnym ciele.
W planach miałem go tylko zerżnąć za to, co zrobił Taschiemu, a nie wiem, kiedy zmieniło się wszystko. Teraz pragnąłem dać mu jak najwięcej przyjemności. Pokazać prawdziwy seks. Zadbać o niego.
-  Łatwo ci mówić – warknął pod nosem, płaczliwym głosem.
- Czujesz to?- poruszałem delikatnie biodrami, wyrywając z jego ust stęknięcie.
- Ta-Tak!
- To mnie nie wkurwiaj, bo zaraz nie będzie tak miło!- na potwierdzenie słów pchnąłem mocniej niż wcześniej. Po chwili wróciłem do wcześniejszego tępa. Orzesz kurwa mać! Już nie pamiętam, kiedy było mi tak dobrze. Wszystkie dupy, jakie miałem były zazwyczaj w chuj wyruchane, i posuwanie ich było niemal jak bzykanie kobiety! I nie sprawiały tyle przyjemności, co tą ciasnotę – Dotknij się – rozkazałem, czując przyjemność od palców u stóp po same jądra. Jacobsen zaczął trzepać w tępo moich pchnięć. Musiał dużo pornosów oglądać! Ugryzłem go w łopatkę, próbując się nie spuścić. Nie mogłem dojść przed nim! Gdy dochodził poczułem jak jego mięśnie odbytu zakleszczają się na moim penisie. Aż odetchnąłem głośno z przyjemności. Co prawda uwielbiłem być pasywem, i być posuwanym, to nie mogłem się oszukiwać, że ruchanie sprawiało więcej rozkoszy. Tak błogiej. Tak krótkiej!

****
- Bo mnie wkurwił, chuj!- broniłem się. Otóż pan trener tak mnie wkurwił, że przestałem panować nad sobą i mu zajebałem z liścia. Mogłem mu tylko dziękować, że nie poszedł do dyrektora, bo wyleciałbym ze szkoły. Choć szczerze to wolałbym to niż bieganie półtora godzinne w deszczu.
- Seiichi, dalej ci mało?- usłyszałem kpiący ton mężczyzny.
- Goń się!- odpyskowałem pod nosem, zaciskając pięść na plastikowej butelce. Skąd on kurwa się tu wziął. Chwile temu był kawał od nas!
- Słyszałem, gówniarzu!
- Miał trener słyszeć – podźwignąłem się, i na nogach niczym z waty ruszyłem do szatni – Sprawdzałem słuch trenera – kłamałem jak z nut, normalnie. Ten podszedł do mnie i złapał mnie w pasie, pomagając mi.
- Mimo, że z ciebie rozpieszczony i niewychowany szczeniak, Seiichi. To z bólem serca muszę powiedzieć, że jestem z ciebie dumny.
- Jestem wspaniały – nie mogłem sobie odmówić pobudowania mojego zajebistego ego.
- I skromny – dorzucił Jacobsen w żartach.
- Nie zapomnij, że również przystojny – jestem łachy na komplementy, nawet te, które sam sobie prawie. A, co tam?
Jacobsen podbiegł do budki po nasze bluzy i mój bidon. A ja z trenerem szliśmy w stronę szatni.
- Masz szczęście, że jesteś dobry w koszykówkę, i nie zgłosiłem nic dyrektorowi, Seiichi – przerwał milczenie, pomagając mi usiąść na ławce – Inaczej by cię tu nie było. Wiesz o tym prawda?- zapytał, kładąc dłonie ma swoich wąskich biodrach.
- W życiu bym na to nie wpadł – odparłem sarkastycznie. Zdenerwował mnie znów dziad jeden! On mnie wykorzystuje! I mówi mi to tak prosto w oczy? Czy on uderzył się w czoło podczas robienia pompek?
WAL SIĘ!
- Przeginasz, Seiichi!- syknął, rozszerzając nozdrza.
Gdyby był smokiem to zamieniłby mnie w popiół, lecz nie powstałbym jak Fenix.
- Ja?- wskazałem na siebie, udając szok w głosie jak i na mojej przystojnej twarzówce – Gdzież bym śmiał, panie trenerze!- oj, kocham sarkazm. W sumie jest on nieodłączną częścią mojego wypracowanego przez lata charakteru.
A tak z innej beczki. Gdzie jest ten niedorajda, Jacobsen? Poszedł z naszymi ubraniami do pralni? Taa… Albo sam je pierze!
- Uważaj, Seiichi – podszedł do mnie. Złapał mnie za mokrą koszulkę, i siłą podniósł. Jego twarz był wykrzywiona ze złości, przez co wyglądał jak wkurwiony byczek. Ślinił się też trochę jak buldog – Pewnego dnia…- przybliżył twarz do mojej, stykając nasze nosy – przekroczysz granicę mojej cierpliwości, a wtedy zobaczysz, na co mnie stać.
- Tsa…- prychnął rozbawiony. On mi grozi? Chce mnie wystraszyć myśląc, że przestane… Być sobą? Niedoczekanie twoje! Odepchnąłem jego rękę, patrząc mu kpiąco w oczy. No chyba się ciut zdziwił, gdy jawnie się postawiłem. Oj, jak mówiłem nie jestem moim wystraszonym bratem – Już nie mogę się doczekać.
- Masz szczęście…- przerwał, gdy do szatni wbiegł Jacobsen. Spojrzał na niego jak na najgorszego wroga, lecz po chwili wrócił wzrokiem do mojej osoby – Następnym razem inaczej porozmawiamy – wysyczał, próbując zapanować nad swoimi nerwami przy Samuelu.
- Trzymam za słowo – mierzyliśmy się wręcz morderczym wzrokiem. Trwało by to w nieskończoność, bo ani ja, ani trener nie zamierzaliśmy się poddać. Na szczęście z pomocą przyszedł Jacobsen, chrząkając dość głośno. Pan Ephacsen, bo tak nazywał się nasz trener, opuścił szatnie bez słowa. Nawet się nie odwracając, za to trzasnął drzwi, wyładowując na nich całą złość.
Aż odetchnąłem, siadając.
- To takie twoje hobby?- Samuel rzucił mi bluzę i bidon. Podniosłem brew, patrząc na niego pytająco – Wkurwiać go?- odsłonił swoje ciało, ściągając brudną koszulkę. Ze szafki wyciągnął żel i ręcznik, który przerzucił przez ramie, podchodząc do mnie.
- Ktoś musi, nie?- objąłem dłońmi jego pośladki, gdy usiadł mi kolanach.
- I musisz to być ty?- zapytał posępnie, splatając ręce na mojej szyi.
- Martwisz się czy jesteś zazdrosny?- podniosłem kpiąco brew.
Nie obiecałem mu przecież niczego! Wiec o chuja mu chodzi?! Dobrze, że nie wiedział o wieczornych numerkach z Liamem!
- Martwię?
- Dziś na nic nie licz – zepchnąłem go z kolan. Nie ze złości, ale miałem zamiar zmyć z siebie cały brud i pot!- Nawet jak zrobisz mi zajebistego loda to i tak mi nie stanie – bez sił wstałem z ławki, by z szafki wyciągnąć ręcznik, żel pod prysznic i szampon. Ściągnąłem strój sportowy, i wepchałem go do torby. Dobrze, że wylewałem na siebie pół butelki perfum, bo inaczej waliłbym jak końskie łajno. A fuu! O czym ja w ogóle myślę?- Idziesz?- zapytałem, zawstydzonego Jacobsena.

OooO

Siedziałem w samochodzie i czekałem na rudzielca, wymieniając z Samuelem esemsy. Byłem tak skupiony na pisaniu, że nie usłyszałem jak pasażer zajął swoje miejsce.
- Halo…Tu ziemia!- krzyknął młodszy. Wystraszony podskoczyłem i opuściłem telefon.
- Ja pierdole…- położyłem rękę na sercu, biorąc kilka uspokajających wdechów - Ale żeś mnie wystraszył!
- Co masz na sumieniu?- zapytał, zapinając pas.
- Ja? Na sumieniu?- spojrzałem na brata, z miną niewiniątka, którym nie byłem, oczywiście. Z moimi grzechami nawet diabeł mnie do siebie nie przygarnie - Nie wiem, o czym mówisz.
- Yuki, no mów, o co chodzi – nie ustępował, mimo mojego morderczego spojrzenia. Czyżby już nie działało?
- O nic!- uciąłem, podnosząc telefon.
A zapowiadał się taki piękny dzień, kurwa!
- Yuki – widocznie móje spojrzenie nie robiło na nim żadnego wrażenia, bo gówniarz był spokojny - Wiesz, że jak kłamiesz to nie patrzysz drugiej osobie w oczy.
- Oj dobra…- musiał się w końcu dowiedzieć, nie? Oparłem ręce na kierownicy i położyłem na dłoniach głowę - Zaprzyjaźniłem się z Jacobsenem.- powiedziałem cicho. Nie żebym się bał! O, nie!
- Co powiedziałeś?- odwróciłem głowę w stronę młodszego - Mów głośno i wyraźnie.
- Zaprzyjaźniłem się z Jacobsenem - wziąłem głęboki wdech, i dparłem nie wzruszony.
- Że co, proszę?- odezwał się oburzony - Żartujesz prawda?
- Nie, kurwa! Nie żartuje!- wybuchłem - Przestań zachowywać się jak dziecko!
- Nie jestem dzieckiem!- zaprzeczył - Zapomniałeś, co mi zrobił? On i jego koledzy?- gestykulował rękoma, aż musiałem się odsunąć, aby nie oberwać.
- Taschi…- wziąłem się w garść, i zapanowałem nad swoją złością - pamiętam, co ci zrobili. Ale chcę, abyś dał mu szanse!
- Ty sobie chyba ze mnie żartujesz!- wysyczał zły - I czemu my jeszcze nie jedziemy?
- Nie będę się powtarzał!-złapałem go za ręce - I nie wymachuj tak rękoma, bo krzywdę sobie zrobisz?-
Prychnął, wyrywając dłonie z mojego uścisku.
- Czemu nie jedziemy?- powtórzył pytanie.
- Ponieważ mój drogi braciszku…- poczułem jak wibruje mi telefon. Otworzyłem smsa i przeczytałem.  Zaraz będę. Nie jedź beze mnie!” : od Sam - Czekamy…- poinformowałem młodszego.
Nie zapytał, na kogo czekamy, ale sądzą po jego nadąsanej minie, nie spodobała by mu się odpowiedz.
- Tylko nie on…- jęknął rudy, gdy zobaczył, kto kieruje się w naszą stronę - Dlaczego ty to robisz?- spytał rozczarowany.
- Weź nie marudź…-upomniałem młodszego, odpalając silnik- I wskakuj do tyłu!
- Do tyłu?- szybko spojrzał w moją stronę.
Pokiwałem głową, odpalając fajkę.  Rudy zajął miejsce z tyłu, a blondyn obok mnie.
- Siema, młody!- przywitał się Jakobsen, zamykając drzwi. Nic nie powiedział.
- Przywitałbyś się…- upomniałem Juniora, paląc spokojnie papierosa.
- Hej!- mruknął nadąsany pod nosem.
-Jedziemy?- zapytałem wyrzucając peta za okno.
- Jasne!- odpowiedział uśmiechnięty Sam - Do ciebie czy do mnie?
- Dziś cię tylko odwiozę - popatrzyłem na Jacobsena - Ale jutro możemy jechać do nas - dodałem jak zobaczyłem smutek w jego oczach.

Pod dom blondyna dojechaliśmy po dwudziestu minutach. Po krótkim „ Cześć”, zobaczyłem jak znika za drzwiami dużej willi. Młody przesiadł się do przodu, a ja byłem pogrążony w swoich myślach. Musiałem ułożyć sobie jak przekonać rudego, gówniarza do Sama.
- Taschi…- zacząłem, gdy staliśmy na światłach - wiem, że go nie lubisz. Wiem i pamiętam, co ci zrobił. I wiem jak się z tym wszystkim czujesz, ale mi naprawdę zależy na Samie.- spojrzałem na młodszego - Daj mu szanse.- Słyszycie to? Ja poprosiłem! Ja! Ruszyłem po zapaleniu się zielonego światła - Nie proszę, abyś od razu był jego przyjacielem czy najlepszym kolegą - przerwałem, czekając, aż coś powie - Proszę, abyś nie zachowywał się tak jak dziś - kontynuowałem po tym jak nic nie powiedział.
- Nie odzywaj się do mnie.- wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Nie denerwuj mnie!- podniosłem głos, dociskając z nerwów pedał gazu.
- Ja ciebie denerwuje?- odparł lekceważąco- I zwolnij!
- Nie rozkazuj mi, gówniarzu!- wrzasnąłem, wchodząc ostro w zakręt.
- Za to ty możesz mi rozkazywać!- z nerwów zacisnąłem dłonie na kierownicy, aż pobielały mi knykcie.
Oczywiście wyobrażałem sobie, że to jego głowa, i rozgniatam ją jak arbuza.
- Nie wytrzymam…- mocno zahamowałem, będąc pod domem. Taschi szybko wyskoczył z auta, trzaskając drzwiczkami - Kiedy ja niby ci rozkazywałem!?- wbiegłem za nim na chatę. No jeszcze tego brakuje, abym za szczylem śmierdzącym biegał. Świat się kończy!
- Jak to, kiedy?- przystanął na schodach, krzycząc - A w aucie?- odwrócił się w moją stronę. Przystanąłem na środku holu.
- Poprosiłem – podkreśliłem, rozglądając się. Byli wszyscy, nawet kucharka i kierowca. A oni myślą, że co to, kurwa, Big Brother?- A to jest różnica!
- Jasne…- sarknął, położył ręce na biodrach - nie liczysz się ze mną!
- Co tu się dzieję?- wtrąciła się macocha, biorąc na ręce wystraszoną córkę.
Widząc jej strach i łzy w oczach miałem ochotę jebnąć głową o ścianę. Jednak nie mogłem lalusiowi rudemu odpuścić.
- Ja się z tobą nie liczę?!- podszedłem do rudego, stojąc z nim oko w oko - Jak by tak było, to nie prosiłbym cię o to byś dał mu szanse!- mój głos stał się ostry, nie zważając na gapiów.
- To, dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?- mówił, patrząc mi w oczy.
Ehh… On naprawdę przestał się mnie bać!
- Jak to dlaczego?- udałem zaskoczenie - Bo jesteś rozpieszczonym, gówniarzem! Myślisz tylko o sobie!
- Ty niby lepszy jesteś?!- obruszył się.
-  Nie pozwalaj sobie, impertynencki szczeniaku!- złapałem brata za koszulkę - Od kiedy tu jestem myślę tylko o tobie…
- Chłopcy, uspokójcie się!- wtrącił się ojciec, bojąc się, że puszą mi nerwy, i mu najzwyczajniej w świecie przypierdole. A, uwierzcie. Miałem w chuj chęci!- Yukimura, puść brata!- rozkazał ojcowskim, nieznoszącym sprzeciwów głosem - I powiedzcie mi, co się stało!
- Twój kochany synek…- zabrałem rękę z koszulki młodszego, odwracając się do rudego plecami - Jest zły o to, że nie jest już jebanym pośmiewiskiem w szkole! O to, że nikt się z niego nie śmieje i nie dostaje wpierdol za żywot!
- To wcale nie tak!- zaoponował młodszy - Zaprzyjaźnił się z chłopakiem, który mnie bił i obrażał!- wyjaśnił powód naszej kłótni.
- Aha... To lepiej, żebym lądował u dyrektora za pobicie?!- zapytałem wściekły.
- Tego nie powiedziałem!- zaprotestował natychmiast.
- Ale wolałbyś, żeby tak było!
- Nie prawda!- wybełkotał. Spojrzałem na Taschiego i zobaczyłem, że ma łzy w oczach.
- I co będziesz teraz płakał?- spytałem szyderczo, walcząc ze sobą by do niego nie podejść i przytulić - Pieprzony laluś!- wyśmiałem go, odpychając swoje wyrzuty sumienia.
Boże przenajświętszy! Czy ty to widzisz? Ta rodzina zrobiła ze mnie… Człowieka!!!
- Przestań!- chlipną - Masz rację, jestem pieprzonym lalusiem!- wytarł łzy z policzków rękawem.
Miałem dwa wyjścia. Zakończyć kłótnie i go pocieszyć lub ją kontynuować. Tylko zakończenie oznaczałoby moją porażkę. A, na to pozwolić nie mogę, o nie! Brnięcie… Więcej nerwów, przez które, jak to mówią, dostanę zmarszczek… Więcej łez, i więcej wyzwisk, których mój język nie szczędzi.
- Możecie powiedzieć od początku, co się stało?- poprosiła macocha.
Jak na nią dość miło. Nie stanęła po stronie syna, ani nie darła mordy na mnie. Miałem ochotę w twarz jej wykrzyknąć „wypierdalaj, dziwko!”. Oj, jaką miałem ochotę. Zrobiłem jednak coś innego.
- Zacznij!- powiedziałem spokojnie do rudego, siadając na schodach.
- Yuki, powiedział mi dzisiaj…- chlip - że zaprzyjaźnił się z chłopakiem…- chlip - który mnie obrażał, bił i zrobił ze mnie geja…
- Weź już nie rycz!- przerwałem młodszemu, podając mu chusteczki.
Nie poddam się! Nie poddam się!
- Daj mu skończyć.- odezwała się rudowłosa.
- I się wkurzyłem…- kontynuował - Poczułem się… To znaczy…- bełkotał.
- WTF?- pomyślałem, patrząc na jego czerwoną twarz - No to dużo wyjaśnia!- powiedziałem z sarkazmem.
- Taschi…- zaczął ojciec - czy odkąd Yuki, przyjaźni się z tym chłopcem, dzieje ci się krzywda?
- Nie - odpowiedział cicho, patrząc na swoje buty - Jak się z nim nie przyjaźnił, też nie działa mi się krzywda.
- A czy Yuki, miał jakieś kłopoty?- Taschi, spojrzał na ojca pytająco - Był u dyrektora za to, że kogoś pobił lub kogoś obraził?
- Nie…- szepnął - Ale on nawet nie przeprosił!- próbował bronić swój wybuch.
- Bo nie dałeś mu szansy!- odparłem, broniąc blondyna - Tato, to nie ma sensu!- wstałem, otrzepałem spodnie z niewidzialnego kurzu - On się nie przejmuje tym co ja czuje! Ważne, że on jest szczęśliwy!- zszedłem ze schodów, kierując się do wyjścia.
- Yukimura…- zatrzymał mnie ojciec- Uspokój się i porozmawiajmy.
- O czym niby?- zapytałem smutnym głosem. Nie chciałem wybierać między bratem i Samuelem. Zależało mi na nich. Oczywiste było kogo wybiorę - O tym, że możemy dojść do porozumienia bez mordobicia, wyzwisk i kłótni? O tym, że zależy mi na przyjaźni z tym chłopakiem? O tym, że wyszła mi na dobre ta przyjaźń! Bo taka jest prawda! Przez ostatnie tygodnie nie byłem zawieszony w prawach ucznia! I kogo to obchodzi?- spojrzałem na rudowłosego - Bo na pewno nie mojego kochanego braciszka!-  powiedziałem ironicznie, maskując swój poprzedni smutek.
- Yuki…- ojciec, macocha i Taschi, odezwali się równocześnie.
- Mam dosyć!- podniosłem ręce w geście poddania - Idę do siebie!- nie zawracając już uwagi na członków rodziny, poszedłem do sypialni - Dobrze, że jutro sobota - wymamrotałem do siebie, zamykając drzwi od pokoju.
Miałem dosyć kłótni. Chciałem dobrze, a wyszło jak wyszło. Nie myślę tylko o sobie! Już nie! Gdyby tak było, to nie powiedziałbym nic bratu. Prawda? Nie przejmowałbym się jego zdaniem, a tak nie jest. Co nie? Zależało mi na tym, aby zaakceptował naszą przyjaźń, ale się przeliczyłem. Aby nie myśleć o całym zajściu, znalazłem sobie zajęcie. Sprzątając pokój, słuchając głośno muzyki, nie będę o nich myślał.
Szuru - buru i pokoik jest bez brudu! Po wysprzątaniu mojej oazy, ale nie tak jak to robił Oscar! Ja tylko z kilku kątów, zebrałem je w jeden. Tak samo jak naczynia, które położyłem na biurku, by Sanzo mógł je później zabrać. No, i podniosłem walające się książki po podłodze. Po „sprzątnięciu”, poszedłem się wykąpać. Czyściutki i ubrany, zszedłem do kuchni wrzucić coś na ruszt. Nie miałem nawet ochoty na szybki numer z kierowcą. Za to on miał. Jednak musiałem go spławić. A, że adrenalina krążyła mi we krwi, to nie było to miłe. Po zjedzeniu kolacji, wróciłem do pokoju. Zmęczony, rzuciłem się na łóżko. Schowałem twarz w poduszkę, zakopując się w kołdrę. Byłem już w objęciach morfeusza, gdy usłyszałem pukanie do drzwi, a po chwili zgrzyt zamka. Podniosłem głowę i zobaczyłem Taschiego.
- Mogę?- spytał przez nos. Uchyliłem kołderkę, a młodszy szybko do mnie wskoczył, wtulając się we mnie.
- Cii…- uspokajałem brata, gdy zaczął płakać.
- P-Przepraszam!- wychlipał, przytulając się mocniej - N- Nie bądź j-już zły n-na mnie.
- Nie jestem - odpowiedziałem szczerze.
- Dam mu szanse.- spojrzał na mnie - Dla ciebie - pocałowałem go w czółko.

I oddałem się objęciom morfeusza uśmiechnięty! Obaj byliśmy szczęśliwi.




Miku Nao 암 -> Ciężko mi powiedzieć, kiedy pojawi się doktor, bo jak zauważyłaś, to opowiadanie STRASZNIE się zmieniło. Tym bardziej, że są dłuższe rozdziały, nie? I nie umiem się określić. Rozdział może dwa... Albo trzy. Nie wiem, co wleci mi do głowy. A co do Philipa i Alexandra... Nie będę się chwalić, że już skończyłam opowiadanie, ale jakoś chcę Was pomęczyć. Mogę natomiast zdradzić ilość rozdziałów do końca... Trzy, tyle ich został. Z epilogiem, ma się rozumieć. 


I korzystając z okazji, chcę Wam życzyć Szczęśliwego Nowego Roku 







Pozdrowionka dla Wszystkich czytelników :) 

wtorek, 29 grudnia 2015

Odruch Serca 2/2






"Gniew nie oślepia: On się rodzi ze ślepoty"



Ból w klatce piersiowej był ogromny. Powstał nagle i nieoczekiwanie, sprawiając, że ujrzał mroczki przed oczami. Przytrzymał się framugi, czując jak kolana nie potrafią utrzymać jego ciężaru ciała. Zapewne upadłby przed nimi na kolana, gdyby czyjeś ramiona nie przytrzymały go w pionie. Oddychał szybko i urywanie, a bicie serca było głośne... I wręcz bolesne.
   Podniósł głowę do góry i napotkał na swojej drodze ciemne oczy Alexandra, który wpatrywał się w niego... Tak... Smutno. Cielęco. W jednej chwili zapragnął unicestwienia całej swojej pojebanej rodziny. Gniew zaczął trawić całe ciało Philipa, a twarz stężała. Młoda gwiazda zdała sobie sprawę, kto trzyma dłonie na jego talii. I miał ochotę te ręce wsadzić pod kosiarkę.

- Puszczaj mnie, kurwa! - czara się przelała, uwalniając cały ból, żal oraz złość, pielęgnowaną przez siedmioletni okres czasu. Wyrwał się z objęć, popychając Thompsona z całej siły. Mężczyzna nie wywrócił się dzięki swojemu teściu, który zamrugał zaskoczony.- Czego tu kurwa chcecie, co?! Wypierdalać! - krzyczał, otępiały z kolejnych fal gniewu. Nie myślał racjonalnie. Jedynie, czego pragnął, to pokazać tej czwórce popapranych ludzi, że są nikim. Nawet mając pieniądze i władzę, dla niego są zwykłym ścierwem, które powinno zniknąć. Zabawne, że to on kiedyś był pod ich odstrzałem. To on był oceniany z góry, chociaż był o stokroć lepszy niż wszyscy w jego otoczeniu.

- Philipie... Bez nerwów. To nie przystoi - głos matki był przeszywający, sprawiając, że ciało młodego Macedona zatrzęsło się kolejny raz w akcie desperacji. Co ona sobie wyobraża? Wpierdala się w jego życie i jeszcze po tylu latach, śmie go upominać? Kpina w najczystszej postaci!

- Nie upominaj mnie. Nie chce was na oczy widzieć! Wielka, kurwa, rodzinka od siedmiu boleści! - nie zwracał uwagi na zimny wiatr, dmuchający w jego twarz i wpełzający do ciepłego wnętrza domu. Nie zareagował również na kota, który z braku upilnowania, przebiegł między jego nogami na dwór.

- I nie klnij, jeżeli nie ma takiej potrzeby - głos ojca był wyrafinowany i zimny. Tnący, niczym najlepsze nożyce, stal. Dokładnie taki sam, jak kilka lat temu, gdy zwracał się do Philipa. Kolejny raz w nim zawrzało, jednak zachował spokój, chcąc przekazać całej czwórce słowa, jakie trzymał głęboko w sobie przez siedem lat. 

- Nie jesteście moimi rodzicami. Nigdy nimi nie byliście i nie będziecie. Nie macie bladego pojęcia, jak wychować dziecko. Jeżeli mam być szczery, wolałbym wychowywać się już na ulicy. Niestety, los zesłał na mnie plugawych ludzi i, o zgrozo, przypisał mi ich jako rodzice. Ja nie jestem waszym synem. Jestem tylko człowiekiem, którego kiedyś znaliście z widzenia. Bo wątpię, byście cokolwiek o mnie widzieli, poza datą moich narodzin. Haha... Jeżeli ją oczywiście pamiętacie - zaśmiał się pogardliwie, z satysfakcją rejestrując szok matki i puste spojrzenie ojca.- Natomiast co do ciebie Elizabeth... Życzę ci udanego małżeństwa z facetem, który leci także na kutasy. Tak, siostrzyczko. Twój kochany Alexander lubi wypinać dupsko oraz samemu ruchać inne tyłki. Nie wiedziałaś o tym? - udał zaskoczenie, w duchu wręcz śmiejąc się, jak kilkoma zdaniami rujnuje siostrze życie. Nienawiść zaczęła przemawiać przez jego ciało, znajdując ukojenie na świetle zewnętrznym.- Masz męża pedała. Skąd to wiem? Bo sam swego czasu poszedłem z nim do łóżka. Jak nie wierzysz, mam zdjęcia, które dobitnie z ilustrują ci całą sytuację. A co do ciebie Alex... Jesteś nic nie wartym śmieciem, który przez głupi żart natury, ma czelność chodzić po tym świecie - warknął i powiedziawszy ostatnie zdanie... Trzasnął drzwiami.

*~~*~~*

Praca nie jest najważniejsza.
Wiele osób podziela tą tezę, mówiąc, wprost, że pracoholizm jest drogą, do szybkiej destrukcji swojego życia prywatnego. Philip jak najbardziej zgadzał się z tym stwierdzeniem. Jednakże praca po godzinach jest zbawiennym darem, gdy w życiu osobistym zaczynają zbierać się chmury burzowe. Macedon nie potrafił w inny sposób wyładować swojej agresji, jak nie krzycząc na nie kompetentnych pracowników. W ten sposób jego wydawnictwo ruszyło w obłokach okrzyków oraz kwileń. Jego agresja w pracy jako model... Również znalazła ujście. Najprostsze i najzwyklejsze w swojej prostocie. Przespał się ze swoim fotografem. I to bynajmniej nie raz! Szybkie, ostre numerki w kantorku, w garderobie, a nawet w toalecie... Potrafiły skutecznie zlikwidować wysoki wskaźnik gniewu. Jak za dotknięciem magicznej różdżki.
   Wracał właśnie ze swoim kotem od weterynarza. Okazało się, że gdy ten pchlarz uciekł z domu w czasie burzy, złamał sobie nóżkę. Wiatr zdmuchnął go z dachu i niefortunnie upadł na ziemię. Mówi się, że koty mają dziewięć żyć. Ten rudy pchlarz zmarnował już jedno i ciekaw był, co znowu wywinie dziwnego.
   Wjechał na podjazd, ówcześnie witając się z ochroniarzem. Od czasu wizyty niezapowiedzianych gości wzmocnił patrol, a nawet zamontował elektryczną bramę. Zatrudnił także gospodynię, która zajmowała się jego domem i gotowała mu obiady. Polubił kobietę, będącą już grubo po czterdziestce. Dowiedział się, że wychowywała samotnie trójkę dzieci, gdyż rozwiodła się ze swoim mężem dwa lata temu, gdy ten pijany wrócił do domu i pobił jej najmłodszego syna, mającego wtedy zaledwie pięć lat. Dlatego też dawał jej bardzo wysoką pensję, chcąc pomóc kobiecie. Można by rzec, że głupotą jest ufać obcej osobie, którą znasz zaledwie dwa tygodnie. Jednak wiedział, że Agnes przeszła wiele w życiu i w jakimś stopniu... Podzielała jego cierpienie. Jej oczy... Mówiły same za siebie. A nauczył się, żeby oceniać człowieka po oczach. Bo to one ukazują, jakim jest się naprawdę człowiekiem.
   Zaparkował dokładnie samochód w garażu, dbając o najmniejsze milimetry. Wyszedł z pojazdu i przeszedł do bagażnika, z zamiarem wyjęcia kilku toreb z artykułami spożywczymi.

- Oh, widzę, że już jesteś Philipie - odwrócił się w stronę drzwi, prowadzących z garażu, prosto na mały korytarzyk. Uśmiechnął się promiennie do Agnes, stojącą w przejściu.

- Tak. Wyjmij, proszę, kota z samochodu. Miauczy tam nieborak od wyjścia z gabinetu pana Smoga.

- Lubię pana Smoga, ale ma straszne podejście do zwierząt - odparła z pretensją kobieta, podchodząc do pojazdu. Otwarła drzwi ze strony pasażera i wyjęła nosidełko z miauczącym rudym stworzonkiem.- Faktycznie. Skuczy, jakby go zarzynano! - Philip zaśmiał się na takie porównanie, wyjmując cztery torby z bagażnika. Zamknął klapę nogą i ruszył obładowany do kuchni, słysząc za swoimi plecami głośne zawodzenie kota.

- Oj Agnes. Ja musiałem go znosić całe piętnaście minut! - zaśmiał się głośno, odkładając siatki na podłogę. Westchnął z ulgą. Te torby nie były takie lekkie...

- Uh, współczuję - mruknęła i odstawiła nosidełko na drewnianym stole, wypuszczając kota. Ruda kulka wystrzeliła ze swojego "więzienia" jak z procy i pognała na złamanie karku do innego pomieszczenia, przy akompaniamencie śmiechu Philipa i Agnes.

- Nadaje się do mistrzów ligi joggingowej.

- Do czego? - zapytała, patrząc na Philipa dziwnym wzrokiem.

- Eee... Nieważne - zaśmiał się, zabierając się za wypakowywanie zakupów z siatek.

- Em... Philipie. Masz gościa. Czeka na ciebie w salonie. Ja zajmę się zakupami - odparła, o dziwo, zakłopotana i nie patrząc na młodego Macedona, wyjęła z jego rąk mleko, chowając je do lodówki. 
  
 Philip zmarszczył brwi i zerknął w kierunku przejścia do pokoju gościnnego. Harry nie mógł go odwiedzić, ani Amelia. Od razu wyskoczyliby z ukrycia, doprowadzając go do szwedzkiej pasji. Więc musiał być to ktoś inny. Tylko... Kto by go odwiedzał późnym, niedzielnym popołudniem?
   Odsunął się do Agnes i skierował się do salonu. Może jakiś klient, który nie dał rady zadzwonić? Tylko skąd miałby jego adres? Paranoja. Wszedł do pomieszczenia i zastygł, widząc osobę stojącą przy kominku, oglądającą fotografie na niej zamieszczone.

- Co ty tutaj robisz? - wydukał niewyraźnie z dziwnie ściśniętym gardłem. Wpatrywał się w Alexandra wyczekująco, aczkolwiek czuł, jak gniew sprzed dwóch tygodni na nowo powraca.

- Chciałem z tobą porozmawiać. Na osobności, bez świadków - odparł sucho Thompson, odwracając się w stronę... Byłego kochanka. Przyjrzał się jego osobie bardzo uważnie, skanując niczym robot jego twarz i sylwetkę po latach. Nie przypominał nawet w najmniejszym stopniu dawnego Philipa. Sylwetka stała się wysportowana i smukła. Rysy twarzy wyostrzyły się, oczy stały się ciemniejsze, cera pobladła, a włosy pofarbowane na brązowo, układały się w gęsty zbiór loków. Ubiór również nie zostawiał nadziei, że Philip się nie zmienił. Czarne spodnie, świetnie opinały jego długie nogi. Biała koszula wciśnięta w spodnie, rozpięta została pod szyją na dwa guziki. Purpurowo-granatowe szelki ozdabiały całość, a podwinięte rękawy do łokci, odsłaniały jego liczne tatuaże. Zmężniał i dorósł, a co za tym idzie, stał się bardziej czujny i poważny. Już nie był naiwnym nastolatkiem, ślepo wierzącym we wszystko co Alex powiedział. Teraz zaliczał się do grona dorosłych mężczyzn, twardo stawiających warunki.

- Nie rozśmieszaj mnie! Czegóż może chcieć ode mnie mężczyzna twojego pokroju? - zapytał z widoczną pogardą. Podszedł do barku z ozdobnymi, brązowymi kantami i wyjął zza szyby butelkę pół słodkiego wina. Odkorkował je i nalał do dwóch kieliszków, jeden podając Alexandrowi.

   Mężczyzna przyjął trunek, aż zapatrując się na czerwoną ciecz. Przypomniał sobie, że takiego koloru, tylko jaśniejszego, były pofarbowane dawniej włosy Philipa.

- Muszę z tobą porozmawiać. A jedno z zasadniczych pytam brzmi: Dlaczego mnie zostawiłeś? - wziął łyka wina i skrzywił się widocznie. Zapomniał, że były kochanek preferował słodszą odmianę tego trunku, gdy on całkowicie w wytrawnych lubował.

- Czemu? Otóż widzisz... Ożeniłeś się z moją siostrą. A ja nie lubię być trzecim kołem u wozu. Wystarczająco przeszedłem w tamtym okresie mojego życia - wyjaśnił, opierając się tyłkiem o biurko.

- Więc postanowiłeś mnie zostawić samego, tak?

- To ty mnie zostawiłeś z dniem, gdy na twój palec wylądowała ślubna obrączka. Już wtedy nie było nas, Alex. Spieprzyłeś. Ja wyjechałem, a ty zostałeś z żoną. I niech tak zostanie - odparł spokojnie, wypijając wino ze szklanki do końca. Doszedł do niego szmer reklamówek z kuchni.- Ale jestem ciekaw, jak się tu dostałeś.

- Agnes mnie wpuściła. Twój ochroniarz nie był do tego skory - wyjaśnił, przypominając sobie, jak kłócił się z postawnym mężczyzną.

- Po to go zatrudniłem. Najwyraźniej Agnes nie pojmuje kilku rzeczy - westchnął cicho, poprawiając włosy. Dostrzegł jak przez całe po pomieszczenie przemyka rudy kocur, nad wyraz dobrze sobie radząc ze złamaną nogą.

- Kochałem cię, Philipie - wypalił znienacka, samemu będąc zaskoczonym.

   Młody Macedon spojrzał na Thompsona, nie rozumiejąc, po co mężczyzna powiedział te słowa, akurat w tym momencie.

- Kochałeś, a wyszedłeś za moją siostrę. Wspaniała ta twoja miłość - prychnął, tuszując swoje zakłopotanie. Mimo wieku, została w nim mała cząsteczka starego Philipa.

- Musiałem! Moi rodzicie potrzebowali pieniędzy, a tylko ślub był najlepszym z możliwych rozwiązań - głos Alexa złagodniał, a oczy stały się szkliste.

   Philip zamrugał autentycznie wcięty. Alex... Jego Alex. Czy on... Nie. To pewnie kolejna szopka, która okaże się obłudnym kłamstwem.

- Tylko mi tu nie rycz. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego, rozumiesz? Może i mnie kochałeś te siedem lat temu. Może ja ciebie też kochałem, ale czasy się zmieniły. Lata minęły. I myślisz, że po paru twoich słowach, rzucę się w twoje ramiona? Pojebało cię chłopie do reszty. Powinieneś zgnić w tym związku z moją siostrą. Żyj sobie, to twoje wybory. Ja jedyny słuszny wybór obrałem siedem lat temu - przekazał i z głuchym pyknięciem, odstawił kieliszek tuż obok telewizora.

- Więc... Nie ma szans, byśmy byli chociaż... Znajomymi?

- I spotykali się co tydzień na piwo i meczyk? Te małżeństwo porządnie przeczyściło ci mózg - westchnął.- Wiesz co ci powiem? Kochałem cię. Tak, naprawdę. I coś mi mówi, że wciąż te uczucie jest we mnie, rozrywając każdą cząsteczkę mojego ciała. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jak wyjechałem z Los Angeles, żałowałem, że odrzucałem twoje telefony. Że nie odpowiadałem na SMS-y. A najbardziej bolesne były wspomnienia, które co roku nawiedzają moją głowę. Do tej pory tak jest. Śmieszne jest jednak to, że łudziłem się... Co do twojego ślubu z Elizabeth. Miałem nadzieję, że przy ołtarzu powiesz jej, że tak naprawdę kochasz mnie, a ona była pretekstem, by się ze mną spotykać bez żadnych podejrzeń. Ale to nie nastąpiło, a ja jako nastolatek... Zawiodłem się po raz ostatni na tobie. Bo później wiesz, że wyjechałem. Zabawne, prawda? Może niektórzy by uznali, że mogłem zostać. Żyć na uboczu, a ty byś mnie odwiedzał między żoną i zapewne dziećmi. Niestety, nie takiego życia oczekiwałem. I nie szukam. Znajdę wkrótce mężczyznę, który pokaże mi, co to prawdziwa miłość. Myślałem, że to ty będziesz nim, Alexandrze. Palny lubią się zmieniać - zaśmiał się gorzko, a kilka przeźroczystych kropel uwypukliło jego policzek, spływając leniwie po jego powierzchni. Zawalił. Pokazał emocje, których nie powinien okazywać. Jak zwykle wszystko poszło się jebać.

- Philipie, ja... Przepraszam. Wiem, że cię zraniłem, jednak...

- Jednak co? Nic nie zrobisz. A ja nawet nie wiem, czy chce, żebyś cos robił. Nie utrudniajmy tego. Scena i tak jest jak żywcem wyjęta jak z filmu romantycznego. Pragnę, byś opuścił mój dom. I nigdy już nie wracał.

- Jak zwykle... Smarkacz boi się konsekwencji. Wiesz, że zniszczyłeś mi małżeństwo? - zapytał retorycznie Thompson, zmieniając się z czułego na skałę lodu. Philip nie był zaskoczony ową zmianą. Znał tego dupka i wiedział, że to jego rodzaj obrony. Może to nawet lepiej, że już nie ma go już w jego życiu?

- Wiem. I kurewsko się z tego cieszę - uśmiechnął się bezczelnie. Ten moment wybrała sobie Agnes, by wejść do pomieszczenia z naręczem dwóch filiżanek czarnej herbaty i cukrem. Położyła tace na stolik.

- Proszę bardzo. Lepiej się rozmawia przy herbacie - wyjaśniła, formując usta w nieśmiały uśmiech.

- Agnes, nie musiałaś. Ten pan i tak wychodził - przekazał Philip, posyłając gosposi przepraszające spojrzenie. Najwyżej oni wypiją napój.

- Już mam wyjść? Chyba żartujesz! Niczego sobie nie wyjaśniliśmy gówniarzu! - krzyknął wkurzony, odsłaniając prawdziwe oblicze Alexandra Thompsona. Niczym Christian Grey, tylko stokrotnie przystojniejszy. Że też przed chwila uronił łzy na oczach tego mężczyzny. Parsknął śmiechem.

- Ja już wszystko wyjaśniłem. A teraz radzę samemu wyjść, inaczej ochrona cię wyprowadzi - głos brzmiał czysto i spokojnie. Nie przebijała się przez struny żadna nuta goryczy czy smutku.

   Alex warknął coś pod nosem i nic nie dodając opuścił dom, a po niedługim czasie także posesję. Philip westchnął, odczuwając dużą ulgę. Przełamał się. Zrobił to, czego bał się przez te lata. Czyżby okres rozpaczy... Minął.

   Uśmiechnął się szeroko i nic nie mówiąc, przytulił się do zaskoczonej Agnes. Teraz będzie lepiej. Dużo lepiej. 

*~~*~~*

Kartka z pamiętnika

Nie zawsze pierwsza miłość musi być tą, która poprowadzi nas przez życie.
Nie zawsze pierwsza miłość okaże się piękną, niczym w baśniach.
Niestety bajki nie istnieją, a rzeczywistość życia codziennego jest tak ponura i szara, że nie ma prawa na żadne nadnaturalne sukcesy. Może komuś udało się ze swoją pierwszą miłością przeżyć do sędziwego wieku i umrzeć w swoich objęciach. Może komuś... Lecz nie mnie. Sam nie wiem, czy mam się cieszyć, czy płakać. Chociaż zważając na okoliczności w jakich spotkałem pierwszą miłość... Powinienem się cieszyć. I rzecz ładnie ujmując... Chyba tak zrobię. Dzięki temu cierpieniu i ucieczce od ponurego życia, poznałem inną miłość. Można by powiedzieć, że drugą i tym razem na całe życie. Bo coś mi mówi, że z Nathanielem mogę spokojnie dożyć późnej starości. Pamiętacie jak wspominałem wam o fotografie? Tak, to on. Aż dziw bierze, nieprawdaż?
Otworzyłem razem z partnerem dom dziecka. Skończyłem z modelingiem, a firmę prowadzę z ukochanym. Chociaż w większej mierze, on się zajmuje wydawnictwem. Ja osobiście wole kontakt z dziećmi, sprawiając im radość każdego kolejnego dnia. Śmiech dziecka jest najszczerszym zjawiskiem na świecie.
Co do Alexandra... Dowiedziałem się o rozwodzie i o tym, że wyjechał do Szwajcarii. Później słuch się urwał. I powiem wam szczerze... Nie tęsknie. Nie załamuje się co roku, bo i nie ma po co. Nie dość, że Elizabeth nie jest z Alexem, to... Już go nie kocham. Może i jest cząstka mnie, która dalej pragnie Thompsona. Jednak całe serce przekazałem już Nathanielowi.
A sprawa rodziców... Oficjalnie już ich nie mam. Zmieniłem nazwisko, odciąłem się od swojej chorej rodziny i żyje w Japonii, szczęśliwy i pełen życia. Za to zyskałem nowych rodziców, czyli teściów. No... Nie jestem, rzecz jasna, z Nathanielem po ślubie, jednak i tak jego rodzicielka każe mi do siebie mówić mamo. Szczęśliwe zakończenie, nieszczęśliwej miłości.
Cóż mogę jeszcze dodać? Jestem szczęśliwy. Po prostu szczęśliwy.

11 maja, rok 2020

THE END

*~~*~~*

Opowiadanie dostępne także na blogu http://opowiadania-misiaczka-yaoi.blogspot.com/

niedziela, 27 grudnia 2015

Mój świat - 9





W takich chwilach jak ta brakowało mi Oscara. Gdy siedziałem w czterech ścianach, sam. I, choć może wam się wydawać to dziwne, ale nigdy nie miałem wielu znajomych… Chociaż, nie. Ich oczywiście miałem, ale takich prawdziwych. Od serca. Bo ci, co byli to tylko, dlatego kim jestem, co, i ile mam. Dla nich nie liczyło się, co czuję. Fakt. Rzadko okazywałem jakiekolwiek uczucia. Na co dzień byłem sarkastycznym, kpiącym, zakochanym w sobie narcyzem. Bądź jak kto woli, chujem. A tak naprawdę taki nie jestem, no może troszkę. Jedyną osobą, która mnie zna to Oscar. Zna moją dobrą stronę, o której czasami zapominam, dając przejąć tej złej. Wyrachowanemu bogatemu dupkowi, który nie liczy się z nikim. Czyli  tak jak wcześniej powiedziałem, chujem prze duże „CH”. I tylko ON potrafił sprawić bym nie zapomniał o tym, jaki naprawdę jestem.
Oscar… Jest całym moim światem. I nawet, jeśli matka pozbyła się mnie jak zeszłosezonowej sukienki to… Nie brakowało mi jej jak JEGO. Nie brakowało mi jej obecności, ale JEGO. Nie brakowało mi jej głosu, ale JEGO. Nie brakowało mi jej dotyku, ale JEGO.

- Proszę – usiadłem, gdy do pokoju wszedł Sanzo.

- Masz gościa, paniczu – poinformował mnie, i zaczął zbierać brudne naczynia.

Czy wspomniałem, że jestem bałaganiarzem?
Nie?
No cóż…
Jestem. I to strasznym. I nie, nie rzucam brudnych skarpetek gdzie popadnie. To ubrania pełniły rolę dywanu, a porzucane książki na podłodze utrudniały poruszanie się po sypialni.

- Gościa?- zmarszczyłem brwi. Przecież ja nikogo tu nie znam. Więc kogo tu licho przywiało? Może Takumi się stęsknił, pomyślałem wsuwając adidasy na stopy.

- Czeka w holu – odpowiedział, czekając w drzwiach, aż pierwszy wyjdę by mógł za mną zamknąć.

Szedłem dwa kroki przed lokajem, który na mnie wpadł, gdy się nagle zatrzymałem na szczycie schodów. Przetarłem oczy nie bardzo wierząc w to, co widzę! Mój Oscar stał, i uśmiechał się do mnie. Obok niego na podłodze leżały dwie walizki, a w dłoni trzymał pokrowce na garnitury.

- Oscar?- szepnąłem pod nosem, nadal będąc w małym szoku.

Ten parsknął rozbawiony moją reakcją.

- Witaj, paniczu – przywitał się głosem przeznaczonym tylko dla mnie.

Słysząc go już byłem pewny, że nie mam żadnych omamów. Zbiegłem ze schodów i wskoczyłem mu na ręce, nie przejmując się moim wiekiem, wagą i tym, co ma w dłoniach.

- Cześć, Oscar – odpowiedziałem ciepłym głosem, wtulając twarz w zagięcie jego szyi. Odetchnąłem aż mocno, czując mojego Oscara. Objął mnie wolną dłonią w pasie, przyciskając bliżej swojego ciała.

- Tęskniłem – powiedział tak cicho, że przez chwilę miałem wrażenie, że się przesłyszałem.   

- Co tu robisz?- odchyliłem głowę, by spojrzeć mu w oczy. Tak bardzo za nim tęskniłem, że nie miałem zamiaru się odsuwać – Moja matka cię wyjebała z pracy?- miałem oczywiście na myśli walizki, rzecz jasna.

W jego oczach błysnęło rozbawienie.

- Nie, nie wyrzuciła – odpowiedział grzecznie, stawiając mnie na podłodze.

Oh, przestań! Nie jestem ciężki!

- To, po co ci te walizki?

- Dla ciebie, paniczu – uśmiechnął się ciepło, i to nie tylko ustami, ale i swoimi pięknymi oczyma!- Nowa kolekcja od twoich ulubionych projektantów – popatrzyłem na niego z lekko otwartymi ustami.

Wszystkiego mógłbym się spodziewać, ale nie tego, że matka zapłaci za moje ubrania
No w końcu mnie wyjebała z domu, nie?

- Poważnie?- nie mogąc się powstrzymać, wyciągnąłem rękę i odpiąłem pokrowiec od garnituru. Czarna marynarka. Niby jak każda inna, ale ta. Tą wyróżniały miodowe wstawki, które zajebiście kontrastowały, dodając jej unikalnego wyglądu.

- Wykurwista! – krzyknąłem cały happy!

Z tego szczęścia, że pofatygował się taki kawał mógłbym go pocałować!
Czy ja na serio to pomyślałem? Serio? Co się kurwa ze mną dzieje!?

- Oscar?- mój ojciec to czasem potrafi dojebać do pieca. Czy to nie oczywiste? 

Przecież tu stoi i go widzi, to, po co zadaje tak głupie pytanie, hmm?

- Witam panie Seiichi – powiedział formalnym głosem. Tak jakby dla niego pracował.Mój ojciec podszedł do Oscara, i objął jak syna.

Że, co proszę? Czyżbym miał omamy, znowu? On przytulił Oscara!

- Powitał cię lepiej niż mnie – zakpiłem, unosząc usta w szyderczym uśmiechu – Mnie nawet do domu nie chciał wpuścić – możecie mnie mieć za największego chuja na świecie, ale czy o tym nie wspomniałem? I nie będę miał do was o to pretensji. 
No, ale ten obraz zamknął jakąś kłódkę w mym sercu.

Czy zabolało mnie to?
W chuj, bym powiedział. Owszem może tamtego dnia okazałem ojcu brak czegokolwiek, to nie uśmiechnął się na mój widok tak jak widząc Oscara. Nie uśmiechały się tylko jego usta, ale i oczy, kurwa! To to chciałem zobaczyć tamtej nocy. Szczęście, że widzi kogoś, kto został mu siłą zabrany. A co otrzymałem w zamian? Nic. Pewnie, gdybym nie wspomniał, że matka wyrzuciła mnie z domu to pewnie by nawet mnie nie wpuścił do życia. Swojego życia.

- Paniczu…- odezwał się Oscar, gdy się odsunęli.

- Zamilcz Oscar – rozkazałem jak to ja.

W momentach, gdy nie radziłem sobie z negatywnymi uczuciami, wyładowywałem się na innych. Spojrzałem to na ojca to na Oscara, i wycofałem się.

- Synu – ojciec próbował mnie zatrzymać.

Czy byłem jakąś jebaną ciotą, która płacze nad ckliwymi widokami?
W życiu.
Nigdy nie byłem jakimś sentymentalnym człowiekiem. Jednak to… Sprawiło mi przykrość. I to taką, że pod powiekami poczułem łzy. Dlatego wolałem uciec niż okazać słabość.
W pokoju walnąłem się na łóżko, chowając twarz w poduszce. Po chwili za mną do pokoju wszedł nie, kto inny jak…

- Paniczu?- zapytał zmartwionym głosem.

Oscar.

Położył się koło mnie, obejmując mnie i przytulając się do moich pleców. Ucałował mnie w kark. Pękłem. Jak balon przekuty igłą, wypuszczający  z siebie powietrze.
Byłem na niego zły. Za to, że został przywitany lepiej ode mnie. Miałem ochotę go teraz wyrzucić, ale… Tęsknota była większa. I to ona przegoniła złość. Odwróciłem się, i przytuliłem się do Oscara. Ten złapał swoje długie włosy, przerzucając je przez ramie. Moja dłoń automatycznie do nich sięgnęła. W ciszy bawiłem się nimi. Jedni dla uspokojenia swoich nerwów palili fajki. Upijali się w trupa by o wszystkim zapomnieć. Dawali sobie w żyłę, by poprawić sobie humor. A ja? Mnie wystarczył Oscar, i jego włosy. Przy nim czułem, że jestem komuś potrzebny.

- Lepiej?- zapytał zatroskany, głaszcząc mnie delikatnie po plecach. W odpowiedzi pokiwałem głową – To dobrze – Oscar uniósł się, przez co sam musiałem podeprzeć się na łokciu – Dwa dni – przeszedł na ten swój rozczarowany głos. Zmarszczyłem lekko brwi nie bardzo wiedząc, o co chodzi – Tyle zajęło ci, aby zostać zawieszonym!- dodał podniesionym głosem.

- Przynajmniej nie muszę chodzić do tej zasyfiałej szkoły – odparłem kpiąco, wstając z łóżka. Oscar uczynił to sama stając naprzeciwko mnie. Jak zwykle miał na sobie dopasowany czarny garnitur oraz białą koszulę, zapiętą na ostatni guzik.

- Bawi cię to, paniczu?- podniósł brew. Tak w ten sarkastyczny sposób. Gdy tak robił miałem ochotę walnąć go w twarz.

- Nie muszę ci się tłumaczyć, Oscar!- syknąłem na niego – Nie jesteś moim ojcem!
Sapnąłem, widząc ból w jego oczach, który po chwili zniknął, a na jego miejscu pojawiła się pustka.

- Masz rację, paniczu – poparł głosem bez żadnych uczuć. Nie było słychać nic. Ani żalu, bólu czy rozczarowania moim zachowaniem – Jestem dla ciebie nikim – dodał nim wyszedł z pokoju.

Gdy to powiedział, poczułem jakby wyrwał mi serce. Bez sił opadłem na kolana. Łzy, które dzięki Oscarowi przestały lecieć, wznowiły swoją pracę tym razem przez niego.
 ON tego nie powiedział, prawda? Nie powiedział!? Proszę powiedźcie, że mi się przesłyszało!
Czy on naprawdę tak uważał?
Nie, to niemożliwe!

- Oscar!- krzyknąłem płaczliwie, wstając z podłogi. Nie mógł opuścić tego domu z taką myślą! Muszę przekonać go, że jest inaczej – Os-Oscar!- gdy zbiegałem po schodach miałem w dupie wszystkich domowników, którzy zobaczą mnie w takim stanie.

- Paniczu?- Oscar stanął w wejściu do jadalni, patrząc na mnie… Z poczuciem winy.

- Je-steś…– odetchnąłem z ulgą, przytulając się do niego z całych sił. Nie musiałem czekać, aż sam mnie objął, przykładając usta do mej skroni.

- Dla ciebie – szepnął mi do ucha.

Moje serce… Chyba oszalało, bo zaczęło niesamowicie szybko bić na to wyznanie.

- …Najważniejszy – dokończyłem bardzo cicho. Miałem cichą nadzieje, że nie usłyszał, bo twarz miałem schowaną w jego marynarce. Jednak, usłyszał, bo wciągnął głośno powietrze przez nos.


OooO

- Weź mi pomóż, co!?- krzyknął Jacobsen, kopiąc w wiadro z któreo wylała się woda.

Tak, tak.
Jak ma się pecha to kurwa po całości, bo to mnie… Mnie kurwa kopnął zaszczyt współpracy z tym głąbem! Mniej go Borze w swej opiece, bo go zaraz jebnę zębami o kaloryfer!

- Mam na czole napisane kopciuszek?- parsknąłem, siedząc na krześle w ostatniej ławce. Tak żeby w razie wu jak ktoś wszedł będę udawał, że ciężko pracuje!

- We dwóch poszłoby nam szybciej!- cisnął we mnie BRUDNĄ szmatą.

Dobrze, że mam dobry refleks i odchyliłem się, unikając kontaktu ze ścierą.

- Zrób tak jeszcze raz…- wysyczałem, patrząc na niego mrożącym wzrokiem – to jak kurwa babcie kocham, tak ci wpierdole, że pożałujesz, że się urodziłeś!- ma chuj szczęście, że nie dostał krzesełkiem, które do niego nie doleciało!

Oj, marny los czekała tego bęcwała!

- Sam będę sprzątał z trzy godziny!- pożalił się. Ściągnął szkolną kurtką, pod którą ukrywał dość drogą koszulkę. Swoją drogą z poprzedniego sezonu.Skąd wiedziałem?
Otóż sam też taką miałem! Dobrze, że Oscar pozbywał się starych ubrań!
Z kwaśną minął zaczął ścierać kurz ze szafek.

- To rób to dwa razy szybciej – wzruszyłem ramionami, wyciągając telefon z kieszeni.

Chwała Oscarowi, że pomyślał o fonie, bo ja cóż… Miałem inne rzeczy na głowie. I, nie zdziwi was fakt, że Oscar wpisał swój numer? Jakbym go nie znał na pamięć! Oprócz zaopatrzenia mnie w nowe ubrania, i komórki był tak dobry, że posprzątał mój tymczasowy pokój, nauczył… Tak, tak. Nauczyłem się nawlekać pościel! Ciuchy pochował do szaf, segregując je uprzednio kolorystycznie. To takie jego zboczenie zawodowe. Wszystko ułożone było od białego do czarnego. Jakby w głowie miał paletę kolorów. Nie przeszkadzało mi to, do póki ja nie musiałem tego układać.  Na czas obecności Oscara dzieliłem z nim moją klitkę zwaną sypialnią.

*** Dzień przed jego wyjazdem siedzieliśmy w kuchni. Oscar pił białe wino, opierając się biodrami o blat mebli, a ja siedziałem przy stole z Liamem, który patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
- Spałeś z nim? – zapytał Oscar po francusku.

Odłożyłem piwo, i przyjrzałem się mu. Rzadko, kiedy rozmawialiśmy w innym języku. Zwłaszcza przy innych! To taki brak szacunku!

- Skoro znasz odpowiedź to, po co pytasz?- jak już mówiłem nie lubiłem mu, jako jedynej osobie kłamać w oczy. Ale czasem powiedzenie prawdy sprawiało mi trudność, bo nie chciałem, aby przeze mnie cierpiał. A robił to zawsze, gdy wypomniałem, choć słowem o nocnych przygodach.
Co swoją droga jest dość dziwne, nie?
No ja rozumie jakby się martwił czy jakiegoś syfa niedostane. Co od razu mogę mu wybić z głosy, bo bzykam się tylko w gumkach.
Jednak w jego oczach za każdym razem widzę ból jak wracam z imprezy z jakimś mężczyzną lub chwalę się mu swoim podbojem.
Czy to coś znaczy?
Ehh… Na pewno nie!
Oscar traktuje mnie jak brata.
Prawda???

- Jemu chyba chodzi o coś więcej, paniczu – porzucił swój czuły głos na obojętny, gdy rozmowa kręciła się wokół „moich” jednonocnych kochanków.

- Prędzej dałbym sobie chuja obciąć niż związał z parobkiem, Oscar – odparłem swoim wywyższającym się głosem. I znów pokazał się ból w jego oczach przez co zrobiło mi się tak jakoś… Smutno!

- Rozumiem – wrócił do angielskiego. Wypił zawartość kieliszka, i odstawił go do zlewu – Dobranoc, paniczu.

WTF?

On mnie zostawił z tym mongołem?

- Ej, Oscar!- zawołałem za nim spanikowany.

No, o co mu znów chodzi?
Obraża się jak zakochana nastolatka!
Wbiegłem po schodach za moim lokajem. W sypialni drzwi zostawił otwarte, więc je za sobą zamknąłem. Oscar stał przy oknie, tyłem do mnie.

- Oscar – podszedłem do niego, gdy się nie odezwał. Przytuliłem się do jego pleców, opierając o nie policzek – Co się stało?- dłoń wsunąłem pod marynarkę, i zacząłem głaskać go po brzuchu.

- Ja…- zamilkł, gdy jego głos zadrżał. Wystraszyłem się nie na żarty!- Ja…- złapał moje dłonie w swoje, złączając nasze palce.  Jednak nie na długo, bo po chwili, odwrócił się w moją stronę, puszczając je. Za to złapał moją twarz, unosząc do góry. Sapnąłem, gdy zobaczyłem łzy na jego policzkach.

- Oscar!?- pisnąłem łamiącym się głosem.

- Obiecaj… – uśmiechnął się. Nie był on radosny i szczęśliwy. Raczej tęskny. Jakby dopiero teraz zrozumiał, że stracił coś bezpowrotnie – że nie ważne co się stanie. Nigdy mnie nie zostawisz – przymknął powieki z, pod których wypłynęło więcej łez. Zamiast odpowiedzieć to rozpłakałem się jak dziecko. Sama myśl, że go stracę napawała mnie strachem. Strachem, z którym bym sobie nie poradził – Miałeś obiecać, a nie płakać, paniczu – zażartował, obejmując moje drżące od płaczu ciało.

- Obie-Obiecuje – odparłem czkając od płaczu – Obiecuje, Oscar!- powtórzyłem mocniej.
Wiem, że zachowałem się egoistycznie, ale… Ale bez niego moje życie nie miało by sensu. I nie chodzi tu teraz o to, że wszystko za mnie robi, ale… Dzięki niemu wiem, że mam, dla kogo żyć ***

- Dlaczego nas tak nie lubisz?- zagadnął Jacobsen.

Mrugnąłem kilka razy, zdając sobie sprawę, że nadal siedzę w tej zasranej szkole z tym głąbem w jednej sali. Przyjrzałem się mu z góry na dół, a w sercu poczułem to, co przy rudym. Niby nie wyglądał jak jakiś lebioda, ale… Jego głos i smutny wzrok, wywoływały u mnie w sercu ścisk. Bez przyjaciół nie był taki twardy. Wyglądał jak wystraszony szczeniaczek.
Skąd we mnie ta litość?
Weź się chłopie w garść!
Pamiętaj, co oni robili twojemu bratu! Nie możesz im… Mu tak łatwo odpuścić!
Co się ze mną kurwa dzieje!!!

- Nic nie dzieje się bez przyczyny – złapałem plecak, i ruszyłem do wyjścia – Słyszałeś kiedyś o prawie talionu?- przystanąłem w drzwiach. Jacobsen patrzył na mnie jakby pierwszy raz w życiu mnie widział – Oko za oko, ząb za ząb – odpowiedziałem za niego. Co za głąb – Zamierzam wam odpłacić za wszystko co zrobiliście mojemu bratu. Każde uderzenie, siniaka, wyzwisko – podszedłem do niego, stając krok przed nim. W oczach zobaczyłem to, co chciałem ujrzeć, ale nie tylko u jednego z nich. U każdego – Będę was gnębił, poniewierał i pomiatał wami dopóki w waszych oczach nie zagości strach. Strach, w którym Taschi żył przez was!- pchnąłem go, a ten wpadł na wiadro, które się przewróciło i wylała się woda. Siedział w brudnej kałuży ze spuszczona głową. Złapałem jego brodę, unosząc do góry. Wtedy też zobaczyłem łzy na jego policzkach – To dopiero początek, a ty już się boisz?- zakpiłem, odrzucając go, przez co upadł całym ciałem w wodę. Parsknąłem na ten widok.
I to jest mężczyzna?
Dobre sobie!
Wyszedłem z klasy, udając, że nie boli mnie ten widok. Bo nie boli!
Prawda?